„Chcę pokazać, że człowiek, który cały czas ma pod górkę, może spełniać marzenia!”
Mateusz, jedno z dwójki dzieci adoptowanych przez Janusza i jego żonę.
Janusz: Długo staraliśmy się z żoną o dziecko, jeździliśmy po lekarzach, próbowaliśmy różnych metod, by mieć biologiczne własne dzieci. W tzw. międzyczasie zaczęliśmy budować dom, także z myślą o tym, by kiedyś zamieszkały w nim dzieci. Chcieliśmy mieć pełną rodzinę. Nie zapomnę pierwszej nocy spędzonej z żoną, gdy przeprowadziliśmy się do tego domu. Wtedy zapytałem, czy zdecydowalibyśmy się na adopcję. Sam jestem osobą adoptowaną, dlatego dla mnie podjęcie takiej decyzji nie było trudne. Rzuciłem więc temat żonie, a ona nie zgłaszała większych obaw. To było sześć lat po ślubie, nie byliśmy więc młodym małżeństwem, znaliśmy się dość dobrze. Po przeprowadzce czułem, że nasz dom jest pusty. Że ta cisza po tym, gdy ekipy budowalne opuściły plac budowy, jest zbyt przejmująca.
Trafiliśmy do ośrodka adopcyjnego w Bielsku-Białej. Zostaliśmy zaproszeni na rozmowę wstępną i po niej okazało się, że mogliśmy przystąpić do kursu adopcyjnego. Odbyliśmy kilka spotkań, rozmawialiśmy z pedagogiem, psychologiem, kierownictwem ośrodka. Dostaliśmy decyzję, że możemy być rodzicami adopcyjnymi i… czekaliśmy. Po pewnym czasie zaczęliśmy nawet powątpiewać, czy ktokolwiek do nas zadzwoni. Wyjechaliśmy na krótki urlop nad polskie morze. I w pierwszy dzień tych wakacji odebrałem telefon, że możemy adoptować dwójkę chłopaków. Pani od razu zaznaczyła, że pochodzą oni z rodziny, w której bardzo często objawia się schizofrenia. Wtedy to słowo było dla mnie wielkim znakiem zapytania, nie wiedziałem co to jest. Dopytywałem więc, czym to się objawia. Rozmówczyni nie była w stanie udzielić mi tych informacji. Wymuszała natomiast, bym natychmiast podjął decyzję, czy decydujemy się na adopcję. Co prawda razem z żoną zaznaczyliśmy, że chcemy adoptować dzieci, nawet jeśli będą chore. Nie chcieliśmy dzieci z półki. To była nasza przemyślana i świadoma decyzja. Natomiast, gdy zostałem zaskoczony telefonem, poprosiłem o dwie godziny, by dowiedzieć się, co to za choroba. Chciałem to zrobić po to, by nie skrzywdzić dziecka, gdyby okazało się, że jest to choroba, z którą nie jesteśmy sobie w stanie z żoną poradzić. Nie chciałem skrzywdzić dziecka. Nie chciałem, by doszło do rozwiązania adopcji.
Proszę pamiętać, że wtedy nie było jeszcze powszechnego dostępu do smartfonów czy Internetu w telefonie. Będąc w obcym mieście, próbowałem dostać się do jakiegokolwiek lekarza, by coś mi o tej schizofrenii powiedział. Nie było szans. W końcu trafiłem do apteki, gdzie pani farmaceutka wytłumaczyła mi, na czym ta choroba może polegać. Niemal natychmiast podjęliśmy z żoną decyzję, że chcemy tej adopcji. Wykonałem telefon do ośrodka, że się decydujemy, na co usłyszeliśmy, że… już są inni rodzice. Ktoś nas ubiegł w ciągu tych kilku godzin. Byłem w szoku. Czułem się, jakbym dostał w łeb. Dziś już wiem, jak to działa. Wiem, że dzieci po prostu zostały „wypchnięte” do kogoś innego.
Później była cisza. Po kilku miesiącach zadzwoniła do nas pani z ośrodka, która stwierdziła, że ma adnotację, że odmówiliśmy z żoną adopcji. Zaprzeczyłem i wytłumaczyłem, jak to wyglądało z mojej strony. Pani stwierdziła, że ma dla nas dwójkę chłopaków i zapytała, czy się decydujemy. Dopytywała, czy jesteśmy pewni, czy potrzebujemy to przemyśleć. Odpowiedziałem, że nawet gdyby dzieci chodziły tylko na uszach, to i tak chcemy je adoptować. Zostałem poinformowany, gdzie i o której powinienem się stawić.
Pojechaliśmy do pogotowia rodzinnego do Żywca. Była wiosna, dzieciaczki biegały po podwórku. Matka, która prowadziła ten ośrodek, zażartowała: „No to strzelajcie, które dzieci są wasze”. Nigdy tego nie zapomnę. Tam biegało ponad dziesięcioro dzieci. Ja tylko wiedziałem, że będą to chłopcy: trzymiesięczny i niespełna dwuletni. Z rozpoznaniem tego pierwszego nie było więc problemu, bo leżał w kołysce. Jak się później okazało, tego drugiego chłopczyka także poznałem od razu. Zwróciłem bowiem uwagę na dziecko biegające po podwórku, od płotu do płotu. Wskazałem, że to ten. Matka z ośrodka zawołała do niego jego ówczesnym imieniem: „Jarosław”. On się odwrócił i wyciągnął do mnie ręce. Wziąłem go na ręce i… natychmiast się wzruszyłem. Emocje od razu znalazły ujście.
Przypomniało mi się, gdy sam zostałem adoptowany. Byliśmy wypuszczani na taki „wybieg”, gdzie za barierką stali potencjalni rodzice. Wtedy nie można było brać dzieci na ręce, mimo że my je wyciągaliśmy. Przecisnąłem się najbliżej pod tę barierkę i wyciągnąłem ręce do pewnego mężczyzny. Mój przyszły ojciec, nie przejmując się przepisami, wziął mnie na ręce i powiedział, że beze mnie nie wyjdzie (płacz). Przepraszam, zawsze się wzruszam, gdy to opowiadam.
Okazało się, że tym razem także nie popełniłem błędu i trafiłem, że chłopiec, którego wziąłem na ręce jest przeznaczony do adopcji. Odbyliśmy trzy spotkania, które polegały na tym, że przez godzinę mogliśmy się bawić z tymi dziećmi. To było w salonie, u obcych ludzi. Młodsze dziecko leżało w łóżeczku. Starsze było bardzo ruchliwe, nie mogliśmy go ogarnąć. Teraz już wiem, że to były pierwsze objawy jego dysfunkcji.
Po trzecim spotkaniu dostaliśmy telefon z ośrodka adopcyjnego z pytaniem, czy chcemy dzieci na przepustkę, jeszcze przed wyrokiem sądowym. Zabraliśmy je. To była sama końcówka kwietnia, a 13 maja odbyła się rozprawa, na której już oficjalnie zostaliśmy rodziną adopcyjną dwójki rodzeństwa: młodszego Kuby i starszego Jarosława, któremu zmieniliśmy imię na Mateusz.
Kuba niemal od razu miał skierowanie na operację przepukliny, więc już w drugi dzień musieliśmy z nim jechać do szpitala. Natomiast Mateusz został w domu. Biegał od ściany do ściany, tak jak wcześniej, na tym podwórku w pogotowiu adopcyjnym, biegał od płotu do płotu. Nagle strącił na siebie kubek kawy i musiałem z nim jechać do szpitala. Jednego zawiozłem więc na planowaną operację do Bielska-Białej, drugiego na chirurgię w Cieszynie. Mieliśmy więc ostrą zaprawę już od początku. Po kilku dniach, na szczęście, wszyscy byliśmy już w domu i zaczęliśmy normalnie żyć.
Po telefonie z ośrodka adopcyjnego od razu przygotowaliśmy chłopakom pokój w naszym domu. Gdy tylko wśród znajomych rozeszła się informacja, że dostaniemy dzieci, to nic nie musiałem kupować. Wszystko do nas zwozili. Jedni przywieźli łóżeczka, drudzy wózki, kolejni ubrania… Ten start był dla nas bardzo budujący. Czuliśmy, że robimy coś dobrego.
Niestety, ta energia z czasem słabła. Dzieciaki miały problemy z zachowaniem, dawały upust swoim emocjom. Im częściej się to zdarzało, tym szybciej zaczęliśmy tracić znajomych. Od zawsze byliśmy bardzo towarzyskim małżeństwem, wieczory spędzaliśmy ze znajomymi, w każdy weekend gdzieś wychodziliśmy. Tymczasem okazało się, że wśród tych znajomych nasze dzieci były odbierane jako niegrzeczne. Takie, które zawsze coś nabroją, mogą coś stłuc, wyrządzić jakieś szkody. Mateusz biegał od ściany do ściany. Niby znajomi mówili nam: „Cieszcie się, że jest ruchliwy. Jak się teraz wybiega, to na starość nie będzie musiał”. No a później ci sami znajomi przestali nas zapraszać. Pewnej słonecznej soboty siedziałem z żoną przed domem na tarasie. Piliśmy kawę, a dzieciaki biegały po ogrodzie. Powiedziałem do żony: „Co my tu robimy?”. Przecież do tej pory zawsze ktoś nas zapraszał, albo my kogoś zapraszaliśmy. Teraz nikt nas nie zaprasza. A jeśli my kogoś zapraszamy, to zawsze słyszymy jakąś wymówkę. A więc nikt już nie chce spędzać czasu z nami i naszą rodziną. To był przełomowy moment, w którym stwierdziliśmy, że zostaliśmy sami na polu bitwy. Sami z „niegrzecznymi” dziećmi.
Dla nas najgorsze było to, że upomnienia nie przynosiły żadnego rezultatu. Żadnego! Nie było bowiem czegoś takiego, jak uczenie się na błędach. Dam przykład. Gdy zdrowe dziecko dotknie pieca i się oparzy, to na drugi raz wie, że znowu się oparzy. Dziecko z FAS się tego nie nauczy. Ono znowu dotknie tego pieca i znowu się sparzy. I tak w kółko.
**
Pierwszym momentem, w którym w ogóle zaczęły do mnie docierać niepokojące sygnały, był ten, gdy Mateusz, w wieku trzech lat, poszedł do przedszkola. Pani przedszkolanka już po kilku dniach zwróciła uwagę, że z chłopcem jest „coś nie tak”. Jego adaptacja przebiegła wzorowo, bezproblemowo, bez żadnych komplikacji. Mateusz, przyprowadzony do przedszkola, wziął samochód, usiadł w kącie i się bawił. Nie płakał, nie marudził. Było tak dobrze, że aż źle. Jednak po kilku tygodniach Mateusz… nadal siedział w kącie. Nie chciał się bawić w grupie, nie reagował na polecenia, nie leżakował, cały czas się wiercił, był niespokojny. Pani przedszkolanka stwierdziła, że wiele jego zachowań budzi jej niepokój. Powiedziała nam, na co zwracać uwagę i z żoną zaczęliśmy to obserwować. Rzeczywiście, nie potrafił się bawić, szybko się nudził, wpadał w silne emocje, nie słuchał poleceń. Sprawiał wrażenie, że robi nam na złość, a przecież takie małe dziecko nie ma prawa robić cały czas na złość. W końcu udaliśmy się do psychologa i… trafiliśmy fatalnie. Po krótkiej wizycie psycholog stwierdził, że Mateusz jest ruchliwy i tyle. Przyjąłem więc te słowa, w końcu pochodziły od specjalisty. Przekazałem je pani z przedszkola, która nadal obserwowała Mateusza.
Po pewnym czasie, z przyczyn logistycznych i zawodowych, zmieniliśmy przedszkole, bo tak było nam po prostu wygodniej. W nowej placówce przez trzy lata nikt nie zgłaszał nam żadnych trudności wychowawczych. Były jakieś pojedyncze informacje, ale nie wzbudzały one u nas żadnego niepokoju. Tłumaczyliśmy to sobie tak, że jest „zaczepny” i tyle. Trzeba z tym żyć. Pod sam koniec przedszkola opiekę nad grupą Mateusza przejęła inna przedszkolanka i od razu zgłosiła nam, że widzi specyficzne trudności u chłopca. Stwierdziliśmy jednak, że poczekamy, aż syn pójdzie do szkoły. No i się zaczęło.
**
Już w pierwszym tygodniu edukacji Mateusz dostał ocenę negatywną, bo nie chciał pokolorować opon w rowerku na zielono, zgodnie z wytycznymi pani nauczycielki. Uparł się, że opony są czarne i będzie je kolorował na czarno. Dostał jedynkę. Nie rozumiał tego, bo z jego punktu widzenia chciał dobrze. I bardzo mocno się zbuntował. Nie wykonywał żadnych poleceń, zrzucił wszystko z ławki, powiedział, że więcej do szkoły nie pójdzie. I za to zachowanie znowu dostał jedynkę.
Syn nie potrafił pracować na lekcjach, nie był na bieżąco. Miał problem z poznawaniem literek, liczeniem prostych zbiorów, typu: „Mamy jedno jabłko, drugie jabłko, a więc w sumie mamy dwa jabłka”. Dzieci idące do szkoły powinny już to wiedzieć, ale w przedszkolu nikt nas nie poinformował, że jest problem. Uznaliśmy więc, że dziecko rozwija się prawidłowo, a od nauki jest szkoła. Tymczasem w szkole usłyszeliśmy od nauczycielki, że jeżeli ona go czegoś nie nauczy na danej lekcji, to my, jako rodzice, mamy to zrobić. Siadaliśmy więc wieczorami i wszystkiego go uczyliśmy. Po kilku miesiącach doprowadziliśmy do stanu, że my byliśmy wykończeni, Mateusz był wykończony, a dziś już wiem, że tak naprawdę dołożyliśmy mu kolejną traumę. W pewnym momencie zacząłem odliczać dni do tego, w którym położymy się spać bez płaczu: czy to mojej żony, czy to mojego, czy Mateusza. Czekałem na moment, gdy spokojnie zjemy kolację i pójdziemy spać. Mijał tydzień, drugi, trzeci. Minął miesiąc, drugi, trzeci. Przestałem liczyć. Byłem sfrustrowany. Poszedłem do szkoły z pretensjami, że zrzucają na nas cały obowiązek nauki. Nauczycielka stwierdziła, że ona ma w klasie ponad 20 dzieci i musi iść do przodu z programem, a nie poświęcać czas tylko naszemu synowi. Groziła, że Mateusz będzie powtarzał pierwszą klasę. Być może to wynikało z bezradności. Być może z tego, że chciała się pozbyć problemu z klasy. My natomiast przyjmowaliśmy to tak, że chce nam zrobić na złość.
**
Im więcej problemów się piętrzyło, tym bardziej pojmowałem, że coś jest nie tak. Zacząłem szukać. Odnowiłem kontakty ze znajomymi. Rozmawiałem z lekarzami. Z osobami pracującymi w pieczy zastępczej. Coraz częściej zaczął się przewijać skrót: FAS. Zacząłem drążyć. Pod koniec drugiej klasy podstawowej trafiłem do prywatnej poradni, która diagnozuje FAS. Po trzech miesiącach przyszła diagnoza, gdzie był zdiagnozowany połowiczny FAS i były napisane zalecenia dla szkoły, m.in. dostosowanie wymagań do możliwości ucznia. Poszedłem z tym dokumentem do szkoły. Powiedziałem, że już wiemy, o co chodzi i z czego wynikają te trudności. A nauczycielka zapytała: „Ale co to jest ten FAS?”. Opadły mi ręce.
Nauczycielka stwierdziła, że ona nie uznaje opinii z prywatnej poradni i odesłała mnie do państwowej poradni psychologiczno-pedagogicznej. Po miesiącach czekania Mateusz został zbadany i po kolejnych dwóch miesiącach przyszła opinia. Była bardzo podobna do tej, którą dostaliśmy z prywatnej poradni, z tym wyjątkiem, że nie było tam wpisane: „FAS”. Poszedłem więc do pani psycholog, która wystawiła tę diagnozę, by mi powiedziała, co mam zrobić z tym dokumentem, chciałem go omówić. Usłyszałem od niej, że… nie zgadza się z opinią z prywatnej poradni. Byłem w szoku. „Przecież pani napisała praktycznie to samo, nie pisząc jednak, że jest to FAS” – wykrzyczałem. „Pani powinna oddać dyplom. Jest pani magistrem, a na tamtej opinii, z całym szacunkiem, podpisał się doktor” – krzyczałem cały w nerwach. Byłem poirytowany. W złości. Buzowały we mnie silne emocje. Na co ona mi odpowiedziała: „Ale wie pan, my nie mamy FAS w katalogu”. „Trzeba było mi to powiedzieć wcześniej, zamiast kłamać, że dziecko nie mas FAS” – odpowiedziałem. Przez to, że część tej rozmowy odbywała się na korytarzu, później podeszła do mnie inna pani psycholog i powiedziała wprost: „My w naszej poradni nie możemy wpisać FAS, mamy odgórny zakaz”.
Zostałem więc z tą opinią, zaniosłem ją do szkoły. Nauczycielka zareagowała zgodnie z moimi przypuszczeniami. Powiedziała, że ona na tym „państwowym” dokumencie nie widzi FAS, więc niewiele może zrobić. Zapytałem ją, co ja mam zrobić, bo jedyne, co mi przychodzi do głowy, to zabić dziecko, żonę i siebie. Byłem w totalnej rozsypce. Rodzina nie funkcjonowała. Po raz pierwszy pojawiły się nawet rozmowy o rozwodzie. Zaczęliśmy się mijać z żoną. Zastanawiałem się: „Po co nam te dzieci?”. Byłem wkurzony. Bezradny. Doszedłem do ściany. Z tej bezradności powiedziałem pani dyrektor szkoły, że zawiadomię prokuraturę, iż placówka działa na szkodę zdrowia i życia mojego dziecka. Mateusz przychodził ze szkoły z płaczem. Nie chciał tam chodzić. Mówił, że chce się zabić, jeśli zmuszę go, by szedł do szkoły. A był dopiero w trzeciej klasie!
Przypominam sobie wiele sytuacji z tamtego okresu, przez które Mateusz cierpiał. Raz dostał uwagę, że rozbił różdżkę potrzebną do szkolnego przedstawienia. Gdy to zobaczyłem, od razu wziąłem go na rozmowę i zapytałem, dlaczego to zrobił. „Klasa przygotowuje przedstawienie” – zaczął mówić. „I wszyscy w nim uczestniczą. A ja siedzę z boku i mogę tylko patrzeć. Do tego koleżanka, która gra księżniczkę i trzyma tę różdżkę, bardzo mi się podoba. Jest taka ładna” – tłumaczył. Poszedłem więc do pani nauczycielki i zapytałem, co było powodem zniszczenia różdżki. Dodałem, że wystarczyło włączyć dziecko w przedstawienie, dać mu byle jaką rolę. Mógł po prostu siedzieć sobie na scenie i nawet nic nie mówić. Tymczasem dziecko było sfrustrowane, że jako jedyne z klasy nie uczestniczyło w przedstawieniu. Efekt był taki, że pani znalazła mu rolę. Siedział na scenie przebrany za kucharza i mieszał w garnku. I podczas tego siedzenia wykuł na pamięć rolę tej księżniczki. Doszło do tego, że klasa jeździła z tym przedstawieniem po innych szkołach. I przed jednym z nich koleżanka odgrywająca rolę księżniczki zachorowała. Zastąpiła ją inna dziewczynka. Podczas przedstawienia zapomniała tekstu. I nagle Mateusz oderwał się od garnka i mówi: „To ja ci powiem, jak to jest”. I powiedział cały tekst. Po spektaklu dostał wyróżnienie od widzów dla najlepszego aktora.
**
Problemy się jednak piętrzyły. Po pewnym czasie usłyszałem od nauczycielki, by z tej opinii o FAS zrobić orzeczenie. Różnica jest taka, że opinii szkoła nie musi być pod uwagę. Orzeczenie jest dla szkoły wiążące i placówka musi się dostosować do konkretnych wytycznych. Pojechaliśmy raz jeszcze do tej poradni, skierowano nas na orzecznictwo. W tym samym czasie w szkole miała się odbyć rada pedagogiczna, która miała zdecydować, czy przepuścić Mateusza do czwartej klasy. Wiedziałem, że bez tego orzeczenia to się nie uda. Nagle, poprzez znajomości, dowiedziałem się, że komisja lekarska zdecydowała, że syn powinien dostać orzeczenie o kształceniu specjalnym na terenie placówki edukacyjnej ze względu na niedostosowanie społeczne. Brakowało jednak kilku pieczątek, a dokumenty był potrzebny na już, bo za chwilę miała rozpocząć się rada pedagogiczna w szkole. Zadzwoniłem do pani dyrektor poradni i po kolejnej kłótni, grożeniem starostą, udało się ten dokument zdobyć. Pojechałem z nim natychmiast do szkoły. Na podstawie tego orzeczenia rada zdecydowała, że Mateusz może iść do czwartej klasy. Wtedy też część nauczycieli zrozumiało, że nie jestem roszczeniowym, złym rodzicem, ale naprawdę mam problem z dzieckiem, które już oficjalnie miało zdiagnozowane FAS. Od tamtej pory było dużo spokojniej, ale… niekoniecznie lepiej.
Sporo nauczycieli, szczególnie tych „przedmiotowych”, nie wiedziała, co ma zrobić z moim synem. Nie wiedzieli, czy mają mu obniżać wymagania czy nie? Ile od niego wymagać? Jak do niego podchodzić? Dla pani od fizyki było ważne, by Mateusz potrafił wyprowadzać skomplikowane wzory. Pan od chemii wymagał, by znał układ okresowy pierwiastków. W tym czasie ja się cały czas kształciłem, czytałem o FAS. I swoją wiedzę zacząłem przekazywać poszczególnym nauczycielom. Mówiłem do nich bardzo prostym językiem. Nauczycielkę matematyki zapytałem: „Po co mojemu dziecku trygonometria? Po co mu pierwiastki? Niewielu z nas korzysta z tego na co dzień, a on i tak nie będzie umiał tego zrobić. Niech to pani odpuści, a nauczy go dodawania i odejmowania. Niech go pani nauczy tego np. na pieniądzach. On może przynosić na lekcje drobne, aby nauczył się wydawać resztę”. Nauczycielkę języka polskiego poprosiłem: „Niech pani odpuści schematy budowy zdań podrzędnie złożonych, ale skupi się, by dziecko potrafiło czytać i pisać. Niech go pani nauczy podstaw ortografii, by wiedział, że przed „w” jest „ó”, a nie „u”. Nauczycielce historii powiedziałem: „Proszę go nie uczyć dat, bo on i tak ich nie zapamięta. One je wykuje na sprawdzian i zaraz zapomni, a być może i jeszcze przed klasówką”. Poprosiłem, by zamiast tego nauczyła go z czego wynikała II wojna światowa i kto w niej walczył. Żeby wiedział, że to Niemcy napadły na Polskę. Mówiłem nauczycielom: „Skupcie się na tym, co będzie mu realnie potrzebne do życia. Do tego, by na przykład podpisać prostą umowę z przyszłym pracodawcą. Mnie nie interesuje, czy on dostanie jedynkę czy piątkę. Mnie interesuje, by on sobie poradził w życiu. By poszedł do pracy i potrafił zarobić na chleb”.
Przez lata te spotkania z nauczycielami często przypominały potyczki, wręcz batalie. To jednak, na szczęście, z roku na rok zmieniało się na lepsze. W pewnym momencie do wielu nauczycieli miałem prywatne numery telefonów. Gdy widziałem, że zaczynało się dziać coś niedobrego, to dzwoniłem. Byłem na bieżąco z programem ze wszystkich przedmiotów. Gdy zbliżał się jakiś trudny dział, dzwoniłem do nich i mówiłem, że nie obrażę się, jak Mateusz dostanie jedynkę z tego czy tamtego. Ale jak był inny, ważny dział, to nalegałem, by nauczyciel nacisnął, zmotywował go. Prosiłem, by tym razem może nie wstawiał jedynki, ale może dał tylko minusa. Podpowiadałem nauczycielom, jakie mogą zastosować sztuczki, by sklasyfikować dziecko. Mój pomysł, którym dzieliłem się z nauczycielami, był taki, by za brak osiągnięć edukacyjnych wstawiali minus dopuszczający. Ważne, by dziecko nie widziało jedynki, bo wtedy ma motywację do pracy. Przecież jak uczeń ma dziesięć jedynek z jakiegoś przedmiotu, to jemu będzie obojętne, czy dostanie jedenastą. Umówiliśmy się więc z niektórymi nauczycielami, że jedynki będą dawać, gdy syn zdecydowanie odmówi zrobienia jakiegoś zadania. W innym wypadku, jeśli sobie nawet nie poradzi, ale będzie chciał coś zrobić, to dostanie ten minus dopuszczający. I to zdało egzamin. Mateusz, zmotywowany tym, że nie miał jedynek, chciał być coraz lepszy. Najpierw dostał dopuszczający z długim minusem, później już bez minusa, a na końcu te oceny były coraz lepsze. Przecież każdy z nas chce być coraz lepszym w tym, co robi. Dziecko z FAS także. Ale musi mieć motywację.
W klasach IV-VII Mateusz trafił na wychowawcę, który był wuefistą. Nie był to człowiek, który go sadzał na ławce rezerwowych. Zawsze go włączał w lekcje. Drużyny go nie chciały, ale on im mówił, że nie mają wyboru. Że dziś ta drużyna gra z Mateuszem, a następnym razem inna. Ten wuefista okazał się też genialnym człowiekiem do prowadzenia klasy jako wychowawca. Od początku, widząc co się dzieje w klasach I-III, podszedł do syna indywidualnie. Dzięki temu Mateusz spędził chyba najlepsze lata w życiu. Klasa od razu była uprzedzona o tym, że jeśli mój syn doświadczy odrzucenia lub krzywdy, to nauczyciel zastosuje odpowiednie środki. A że był bardzo poważany i szanowany, to jego podejście odniosło pozytywny skutek. Mateusz był traktowany sprawiedliwie. Gdy cała klasa miała spotkanie, to syn szedł z nimi. Gdy mieli wigilie klasowe, to on je nawet przygotowywał. Wychowawca włączał go w życie klasy, traktował na równi ze wszystkimi. Szybko reagował na sprzeczki. Gdy obserwowałem, że Mateusz zachowywał się dziwnie i wracał ze szkoły w napięciu, to od razu pisałem do wychowawcy, a ten zapewniał, że się przyglądnie. Po dwóch, trzech dniach dzwonił do mnie i mówił, jak wygląda sytuacja. Natychmiast reagował. Efekt był taki, że Mateusz znów wracał ze szkoły uśmiechnięty.
Mateusz: Pan wuefista był jedynym nauczycielem, który wiedział, jakie mam problemy. Zawsze mogłem do niego iść i zawsze mi pomagał. Pomógł mi też z moim największym „problemem” – kolegą, który mi dokuczał najbardziej. Po prostu zaczął tego kolegę obserwować i tym sposobem przyłapywał go na dokuczaniu, a ten nie miał jak się tłumaczyć. W końcu przestał to robić. Panu wuefiście mogłem zaufać. Jak mu coś powiedziałem w tajemnicy, to wiedziałem, że nikomu nie powie, tylko mi pomoże. Pomagał mi nie tylko w szkolnych kłopotach, ale dawał dobre rady na życie. Najgorszym nauczycielem była natomiast pani z klas I-III. Cały czas mnie nie rozumiała i dawała dużo uwag za rzeczy, których do dzisiaj nie rozumiem. Kiedyś, jak ją spotkałem na ulicy, to mi nawet nie odpowiedziała na moje: „Dzień dobry”.
Janusz: Miałem ogromną satysfakcję, gdy pod koniec ósmej klasy, kilkoro nauczycieli powiedziało: „Dziękujemy za to, czego nas pan nauczył. Dzięki temu wiemy, jak działać w kolejnych podobnych przypadkach”. W ogólnym rozrachunku pożegnaliśmy się ze szkołą bardzo przyjacielsko. Gdy Mateusz kończył podstawówkę, pani dyrektor zażartowała i zapytała go, czy zostanie z nimi na kolejny rok. A on jej na to odpowiedział: „Jeżeli ta szkoła zostanie nazwana moim imieniem, a moje zdjęcie zawiśnie na ścianie, gdzie wiszą zdjęcia najzdolniejszych uczniów, to bardzo chętnie”. Dyrektorka zareagowała śmiechem i stwierdziła, że nie może spełnić tych próśb. „Czyli mogę skończyć szkołę, a świat stoi przede mną otworem” – skwitował Mateusz.
Mateusz: Ogólnie dobrze wspominam podstawówkę, bo spotkałem tam wielu dobrych ludzi. Najbardziej jednak przeszkadzały mi trudności w uczeniu się, a język angielski czy niemiecki, to był jakiś matrix, którego nigdy nie rozumiałem.
**
Janusz: Jakie sztuczki mogą zastosować rodzice, którzy mają do czynienia z dzieckiem z FAS?
- Praca z każdym nauczycielem indywidualnie. Przyjście, przywitanie się, przedstawienie, opowiedzenie o problemie.
- Zaznajomienie się z materiałem, który dziecko ma do przerobienia. Wystarczy przejrzeć spis treści w podręczniku, by wiedzieć, co nasze dziecko pojmie, a czego nie. To ważne w rozmowie z nauczycielem, by ten czuł, że rodzic interesuje się procesem edukacji i włączą się w edukację dziecka.
- Poproszenie nauczycieli, by nie zawsze stawiali ocenę niedostateczną. Czasem można dać minusa lub minus dopuszczający.
- Poproszenie, by dziecko było „permanentnym dyżurnym”. Ono się nie obrazi, że będzie „przynieś, wynieś, pozamiataj”, ale poczuje się potrzebne, że może zmoczyć gąbkę, rozdać materiały, pójść po mapę…
Jeżeli miałbym coś doradzić nauczycielom, to powiem tyle: nadmiernie stawiane wymagania edukacyjne uczniom spowodują, że za podatki wasze, waszych dzieci i wnuków, będziecie musieli tych ludzi utrzymywać. Oni będą bowiem na pomocy społecznej lub w zakładzie, czy to penitencjarnym, czy uzależnień. Jeżeli ty, jako nauczyciel, przeprowadzisz go przez edukację w miarę bezkolizyjnie i nauczysz go podstawowych rzeczy potrzebnych do codziennego funkcjonowania, to nikt nie będzie musiał się dokładać do jego życia w dorosłości. A jest duża szansa na to, że to ten uczeń będzie się później dokładał do twojej emerytury, płacąc składki i podatki.
**
Janusz: Po szkole podstawowej zastanawialiśmy się, co dalej. I razem z Mateuszem doszliśmy do wniosku, że jest trochę jak Ferdynand Kiepski z popularnego serialu — nie ma dla niego zawodu. Wydrukowałem bowiem cały katalog zawodów i któregokolwiek byśmy nie wybrali, to są w nim potrzebne chociaż podstawowe rzeczy z matematyki oraz zwykłej komunikacji międzyludzkiej. Do tego doszła jeszcze kwestia samych wyobrażeń i ambicji syna. Początkowo celował bardzo wysoko. Ponieważ ładnie rysował, robił nawet rysunki techniczne, to chciał zostać projektantem bloków czy mostów. Później mówił, że chciałby zostać konstruktorem samochodów rajdowych. Ale obie te rzeczy były nierealne. Mojej żonie się nawet wymsknęło, że nigdy mu się to nie uda. To doprowadziło do kolejnej spornej sytuacji. Natomiast ja powiedziałem: „Jeżeli chcesz zostać projektantem, to musisz popracować nad matematyką. Nie zamykamy sobie drogi do tego, ale życie zweryfikuje, czy jest to możliwe. Ja ci nie będę przeszkadzał, postaram się pomóc”. Te słowa go zmotywowały, ale po pewnym czasie sam Mateusz zauważył, że ma trudności z przyswajaniem podstawowej wiedzy. Musieliśmy więc zdecydować, co dalej. Gdybym miał wybór i mógł go nie posyłać do szkoły ponadpodstawowej, co narzuca prawo, to pewnie bym go nie posłał. Rozmawiałem o tym zresztą jeszcze z nauczycielami w podstawówce. Pod koniec zapytali mnie, czy gdybym miał możliwość nieposyłania dziecka do szkoły, to bym się na to zdecydował. Odpowiedziałem, że na pewno. Twierdzę bowiem, że znacznie więcej bym go nauczył, żyjąc z nim na co dzień. Jak? Bardzo prosto. Chodziłbym z nim na zakupy, tankował paliwo, chodził do restauracji, a więc pokazywał, jak wyglądają podstawowe transakcje finansowe czy relacje międzyludzkie. Tymczasem, gdy Mateusz siedział przez większą część edukacji w oślej ławce, nie nabył tych kompetencji. Większości nauczył się w domu. No ale wtedy trzeba było kontynuować edukację także w szkole ponadpodstawowej, nie znałem wówczas innych opcji.
Mateusz: To były dla mnie bardzo ciężkie chwile, nie wiedziałem, co mam robić. Nie rozumiałem, co mówi do mnie tata o różnych zawodach. Dopiero z czasem zacząłem coś rozumieć. Co do szkoły, to nie miałem dużego wyboru, bo punktacja z egzaminu po VIII klasie nie dawała mi dużych możliwości.
Janusz: Wybrałem dla syna zawód dość neutralny i taki, który – moim zdaniem – byłby w stanie ogarnąć: sprzedawca. Namawiałem go z pół roku. Mateusz panicznie bał się liczenia. Wiedział, że tam trzeba będzie liczyć, bo ekspedientka wydaje resztę, oblicza. Tłumaczyłem, że teraz to wszystko robią kasy fiskalne, które obliczają nawet, ile reszty trzeba wydać. Znalazłem nawet sklep na wsi, który go przygarnął na praktyki. I znów się zaczęło… W pierwszych dniach kazali mu poprzesypywać ziemniaki i popakować w kilogramowe worki. On nie miał pojęcia, jak to zrobić. Nie wiedział, co to kilogram. Nie wiedział, dokąd ma dojść wskazówka na wadze. Zamiast pójść i zapytać, to on usiadł i… doświadczał, co to jest ziemniak, czyli kroił go w kostkę. I tak skroił prawie 50 kg ziemniaków, zanim ktokolwiek się zorientował. Piękne kostki porobił. Wyszedł z niego zmysł inżynierski.
Po pierwszej klasie zawodowej przyszedł do mnie do firmy, która zajmowała się sprzedażą rusztowań i zaczął pracować w magazynie. Po pewnym czasie zauważyłem, że chodzi po placu, cieszy się i płacze jednocześnie. Pytam, co się stało. A on mówi: „Jestem taki szczęśliwy. Płaczę ze szczęścia. W końcu czuję się potrzebny”.
W trzeciej klasie zawodówki, w grudniu 2023 r., przyszedł do mnie i obwieścił, że kończy edukację w szkole. Zacząłem wtedy prowadzić restaurację, a on chciał w niej pracować. Znalazłem więc mu pracę jako pomoc kuchenna i powiem szczerze, że ma do tego niesamowity dryg. Dziewczyny na kuchni bardzo go polubiły, prowadzą go. Chłopak się zmienia z dnia na dzień. Proszę mi wierzyć, że jak tak dalej pójdzie, to nikt tego FAS-u u niego nie zauważy.
Mateusz: Pracuje mi się bardzo dobrze, znalazłem swoje miejsce na ziemi. Najbardziej lubię ludzi, którzy mnie rozumieją i doceniają moje starania. Nie krzyczą, tylko wszystko mi tłumaczą. Czuję się potrzebny.
Janusz: Po tych wszystkich obserwacjach uważam, z jeszcze większym przekonaniem, że chodzenie do szkoły było zmarnowaniem tych lat. Gdyby Mateuszu od początku przebywał wśród ludzi, którzy wiedzą o problemie, wiedzą, jak z nim pracować, wiedzą, jak do niego podchodzić i wiedzą, jak pokazać i nauczyć, to by mu to zostało na trwałe i znacznie wcześniej byłby samodzielny. Byłby w zupełnie innym miejscu.
W końcu Mateusz zrezygnował ze szkoły zawodowej. Uznał, że będzie się przygotowywał do egzaminu zawodowego u mnie, w restauracji. Mam taką możliwość. Ale proszę mi wierzyć, bardzo wysoko zawiesiłem mu poprzeczkę. Kilka razy dopytywałem, czy na pewno chce zrezygnować ze szkoły. On ze mną usiadł i wyjaśnił mi wszystkie za i przeciw.
Mateusz: Chcę się nauczyć wielu rzeczy i mieć własny biznes. Chcę pokazać, że człowiek, który cały czas ma pod górkę, może spełniać marzenia!
Janusz: We wrześniu 2024 r. Mateusz kończy 18 lat. To od niego będzie zależeć, czy podejdzie do egzaminu zawodowego, czy nie. Jeżeli zdecyduje, że chce to zrobić, na pewno pomogę mu się przygotować.
Co było przełomem w jego życiu? Praca. Pierwsza — przy rusztowaniach. Druga — na kuchni. Tam poczuł się ważny. Poczuł, że coś potrafi. Poczuł, że może współpracować z ludźmi. Poczuł, że coś znaczy dla społeczeństwa, że nie jest najgorszy. Widzę, że zaczyna się odnajdować w tym świecie.